Bliskopad 2016 to kolejna, trzecia już, edycja akcji, której
głównym celem jest promowanie bliskości. W ramach tego wydarzenia codziennie publikowane są zadania do wykonania razem z dziećmi, które pomagają zacieśniać więzi poprzez kreatywną zabawę czy zwykłe dostrzeżenie tego co kochamy w sobie wzajemnie.
Do tej pory wszystkie akcje tego typu oglądałam z boku, ale postanowiłam to zmienić. W tym roku nadarzyła się ku temu
świetna okazja, gdyż Bliskopad 2016 angażuje również blogerów, którzy
opowiadają o swojej codzienności w kontekście bycia blisko ze swoim potomstwem.
Dla mnie wyzwanie jest podwójne – po pierwsze w kontekście stworzenia ciekawego i szczerego tekstu, po drugie ponieważ jak wiecie, moje życie, a co zatem idzie relacje z Zo
są dalekie od tych cukierkowych wizji rodem z telewizji śniadaniowych.
Jak wyobrażałam sobie bliskość z dzieckiem kiedy nie byłam
matką?
Tutaj do akcji wkroczyły telewizyjne trele morele. Pastelowe
kolory, lekko rozmyty obrazek, ale przy tym czyściutki i schludny. Uśmiechnięta
rodzinka z małym, uśmiechniętym dzieciaczkiem. Razem czytają książeczki, chodzą
na spacery do lasu, wieczory spędzają na wspólnych zajęciach np. na malowaniu
lub rysowaniu. W całym tym idealnym obrazku bardzo dobitnie oddzielałam swoją
przestrzeń od przestrzeni dziecka. Uważałam, że powinno zasypiać samo,
absolutnie nie powinno spać z rodzicami, że moja łazienka to sfera nie
naruszalna i inne takie dyrdymały.
W praktyce wygląda to zupełnie inaczej…
Ciągle gdzieś pędzimy. Szaleństwo zaczyna się przed 6 rano.
Prysznic, mycie zębów, czasem z Zo plączącą się między nogami. Ogarniamy się,
M. leci do pracy, ja odstawiam Zo do przedszkola, a potem też lecę do pracy –
jeszcze tylko godzina w komunikacji i tylko kwadrans spóźnienia (przy dobrym
wietrze, dobrze, że Szef wyrozumiały). 8 (czasem więcej) godzin w pracy i
wracamy do boksów startowych. M. odbiera Zo, leci do domu wstawić obiad, ja w
drodze powrotnej robię zakupy. Wracam do domu jest 18 (ponownie – przy dobrym
wietrze), więc na życie rodzinne zostaje nam zabójcze 2,5-3h. A w tym czasie
wypadałoby coś zjeść, odgruzować chałupę, przygotować rzeczy na następny dzień.
Czasem w ten i tak zapchany grafik trzeba jeszcze wcisnąć
lekarza/szkolenie/wyjście ze znajomymi.
Od idealnego obrazka poza zapchanym grafikiem różni nas
także temperament. Nie tylko Zo, ale całej naszej rodziny. Okazuje się, że
słodki dzieć z obrazka, w naszej wersji jest asertywny do granic możliwości, a
jeśli do tego dodamy bunt dwulatka (który u nas trwa od kiedy Zo skończyła 9-10
miesięcy:P), to okazuje się, że zarówno ja jak i M. codziennie osiągamy szczyty
cierpliwości, kiedy po kilka(naście) razy mierzymy się z życiowym dramatem
naszej córki jakim jest np. nie taki kolor kubka albo fakt, że śmiałam dotknąć
jej kucyka. Bywa, że po tych 3 godzinach obcowania z Zo jesteśmy świetnym
materiałem na pacjentów szpitala psychiatrycznego… Jakby ktoś po histerycznym
wieczorze zaproponował mi biały kaftanik i własny pokój bez klamek bez wahania
bym skorzystała z takiego zaproszenia. Cisza, spokój, prozac – czego chcieć
więcej?
Gdzie ta bliskość?
Miało być o bliskości a ja narzekam… niestety w codziennym
pędzie bywa trudno. Histerie też nie pomagają, bo po takiej dawce zośkowej
złości ciężko wrócić na tory bycia czułymi i wyrozumiałymi rodzicami, ale
staramy się. Naszą rodzinną bliskość wspierają codzienne rytuały. Po każdej
histerii przytulamy Zosię - pomaga to
nie tylko jej ale i nam poskromić nerwy i rozchmurzyć się. Kiedy kryzys jest
zażegnany wkraczamy do akcji i budujemy tę naszą bliskość m.in. przez wieczorne
wygłupy, ganianie się, chowanie, gilanie. Jedną z moich ulubionych zabaw jest
wspólne chowanie się w szafie. Siedzę sobie w niej razem z Zo, a M. udaje, że
nie może nas znaleźć.
Po wieczornym szaleństwie przychodzi czas na kąpiel i
kolacje (czasem okraszone kolejnymi histeriami). Wyciszanie nie należy do
najłatwiejszych, ale po zjedzeniu wieczornej kaszy dobijamy do wieczornego
czytania. Zo wybiera książeczki, a jedno z nas je czyta/opowiada/pokazuje. Nie
ma reguły które. Siedzimy razem w pokoju i czytamy. Po czytankach czas na
spanie i stały tekst „Mamusiu obok”. Kładę się więc obok Zo i czekam aż zaśnie,
czasem ja też zasypiam, zawsze śpiewam – kołysankę, którą mi śpiewała moja mama.
Zosia zna już słowa i czasem śpiewa razem ze mną a czasem leży i się śmieje z
sobie tylko znanych powodów:
♫ ♫ ♫
Cichej nocy, i sza,
do bialego śpij dnia.
Śpij dziecino, oczka zmruż,
Śpij do wschodu rannych zórz.
Mama zaś będzie tu
Śpiewać piosnki do snu.
Mama zaś będzie tu
Śpiewać piosnki do snu.
Gwiazdki w górze już lśnią,
Wszystkie dzieci już śpią,
I Ty też swe oczka zmruż,
Śpij do wschodu rannych zórz.
Mama zaś będzie tu
Śpiewać piosnki do snu.
Mama zaś będzie tu
Śpiewać piosnki do snu.
♫ ♫ ♫
Mogłabym na tym skończyć, ale jest jeszcze jeden etap naszej
codziennej bliskości, stojący w opozycji do mojego bezdzietnego wyobrażenia. O
co chodzi? O spanie. Zosia właściwie codziennie od kilku miesięcy wędruje do
nas i pod osłoną nocy wtrynia się miedzy mnie a M. O ile nie kopie mnie po łbie
i twarzy jest to naprawdę miłe, chociaż uciążliwe, ale po prostu lubię
wiedzieć, że Zo jest koło mnie i słyszeć jej spokojny oddech.
I to właściwie tyle.
Chciałabym, aby nasza bliskość była
czymś więcej niż wydzieraniem codzienności chwil, które możemy przerobić na
fajne wspomnienia. Jednak zawsze powtarzam, że na ten moment wszystko robimy
najlepiej jak potrafimy. Chociaż na pewno odbiega to od wyidealizowanej wizji
przeddzieciowej. Czasem trochę mi szkoda, że ta wizja nie pokrywa się z
rzeczywistością, ale mimo tego lubię to nasze nieidealne życie i te chwile bliskości, które
czasem poprzedzane są walką i zaciskaniem zębów.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz