Czekając na...

Czekam. Odkąd pamiętam zawsze na coś czekam.
Będąc studentką/uczennicą czekałam na ferie i wakacje.
Jako maturzystka wyglądałam studniówki.
Kiedy zaczęłam pracę zawodową dołączyłam do grona czekających na weekend.
Szukając pracy czekałam na odzew ze strony potencjalnego pracodawcy.
Zawsze czekam na nowe możliwości rozwoju, na kolejny etap w rozwoju dziecka, na pierwszy dzień miesiąca, na urodziny, na święta.
Intensywnie myślę o przyszłości i czekam dalej.
Na większe, "docelowe" mieszkanie. Na nową pracę. Podwyżkę.
Myślę sobie, że jak już to osiągnę, że jak już to zdobędę albo jak to się wydarzy to będzie pełnia szczęścia, tym samym umniejszając nieco to co jest, co mam, tu i teraz.

Do tego bardzo często dochodzi chorobliwe wręcz planowanie. Oczywiście jako takie snucie planów na najbliższy tydzień czy nawet miesiąc jest zrozumiałe i moim zdaniem pomocne, ale czasem tak bardzo zapędzam się w planowaniu, że pochłania ono całą moją energię, a potem nie mam siły na realizację kolejnych punktów z list "to do".

Z drugiej strony, kiedy nie planuję i nie czekam, to wspominam.
Dawną pracę, która chociaż mniej płatna dawała satysfakcję, a do tego byłam częścią zgranego zespołu.
Czas przed dzieckiem, że beztroski, że łatwiejszy, bo nie było nocnego wstawania, za to było spanie do zabójczej 8 rano i nieograniczone możliwości wychodzenia gdzie się chce i kiedy się chce (oczywiście nie mówię o korzystaniu z nich, bo to już inna para kaloszy).
Wracam do czasów studiów i liceum, do szalonych historii, których nie opowiem raczej mojej córce, ponieważ słaby był ze mnie przykład pedagogiczny. 

Do tego wszystkiego dochodzi syndrom "od jutra". Bo od tegoż dnia zazwyczaj nie palę/odchudzam się/szukam dodatkowego zajęcia/zajmuję się szyciem/więcej ćwiczę. A kiedy przychodzi to mityczne jutro okazuje się, że poirytowałam się, więc zapalę, koleżanka podrzuciła kawałek ciasta, więc nie może się zmarnować, dziecko daje czadu, więc odpuszczam kolejne zajęcia zumby żeby nie zostawiać małża na pastwę hiscarycy.

I tak sobie trwam, jedną nogą w przeszłości drugą w przyszłości srając na teraźniejszość.
Zamiast docenić TU i TERAZ już myślę o tym co będzie za jakiś czas, a kiedy ten czas nadejdzie wspominam to co minęło. 
A może by tak podejmować decyzje na bieżąco, tak aby zamiast "od jutra" zacząć zmieniać swoje życie od drobnostek dzisiaj?
A gdyby tak zatrzymać się? I przez chwilę pomyśleć, że jest dobrze tak jak jest, że plany planami ale z ich realizacją może być różnie, więc zamiast odkładać radość z życia na święte nigdy, a spokój na bliżej nieokreślone "kiedyś tam"może by tak rozejrzeć się dookoła i pomyśleć "jest dobrze" i cieszyć się tym. Pewnie, że nie jest idealnie, ale przyszłość zapewne też taka nie będzie, zwłaszcza że myśląc o niej nieustanie mamy tendencję do idealizowania. Tak samo z resztą dzieje się w przypadku wspominania.

Jaki jest sens przypisywania szczęścia i poczucia spełnienia do celów tak odległych, że wręcz abstrakcyjnych? Oczywiście planować trzeba, marzyć też, ale nie powinno to przesłaniać nam tego co się dzieje z nami w danej chwili, ponieważ kiedy w końcu osiągniemy to co planowaliśmy od lat, po chwili euforii może dopaść nas wrażenie, że tak naprawdę w naszym wnętrzu, w naszym poczuciu szczęścia nic się nie zmieniło. A wtedy zostanie nam tylko wspominanie.

http://2jl.deviantart.com/art/happiness-62322785

Udostępnij ten post

2 komentarze :

  1. Ja od jakiegoś czasu staram się właśnie żyć tu i teraz :) Wiadomo, trzeba planować i myśleć o przyszłości, to jest nieuniknione. Ale warto też zatrzymać się w biegu, popatrzeć na kaczki pływające po rzece, usiąść na ławce i wystawić twarz do słońca. Życie teraźniejszością i kontakt z naturą to wg mnie dwa podstawowe klucze do szczęścia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I pędzimy wciąż przed siebie i biegniemy, a przecież wszystko, co najcenniejsze mamy właśnie Tu i Teraz. Jutro jest tak daleko stąd...

    OdpowiedzUsuń

Pani Fanaberia - blog parentingowy z przymrużeniem oka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka