7 dni do wesela
Lubię planować wszystko co tylko można, a im wcześniej mogę zacząć tym lepiej. Tydzień przed weselem zrobiłam przegląd szafy, który zaowocował odkopaniem kiecki, której nigdy nie miałam na sobie, a potem zaszłam w ciążę:P Przymierzyłam ją, dobrałam dodatki, problem z głowy.
Taki sam zabieg wykonałam z ubrankiem Zo - no może z pominięciem dobierania dodatków i przymierzania:)
Małż ma jeden wyjściowy garniak, więc problem był zdecydowanie mniejszy.
4 dni do wesela
Uwielbiam tworzyć wszelkiego rodzaju listy. Od listy zakupów, przez listę prezentów i rzeczy do zrobienia. Dlatego już we wtorek miałam gotową listę rzeczy do ogarnięcia z podziałem na piątek i sobotę. W miarę przypominania sobie o różnych kwestiach dopisywałam je do listy tak żeby nic mi nie umknęło i aby w ostatnich, najbardziej wariackich godzinach mieć jakąś dodatkową pamięć/głowę na karku.
Z rzeczy bardziej przyziemnych: zaniosłam marynarkę męża do pralni.
2 dni do wesela
Dzień prania. Uprałam ciuchy na wesele oraz ciuszki Zo na przyszły tydzień, bo przecież w niedzielę po powrocie z motywacją do pracy będzie ciężko. Przemyślałam jakie ciuchy zabrać ze sobą na "po weselu" i niedzielę właśnie, aby w sb nie obudzić się z przysłowiowym nocnikiem w ręku;)
1 dzień do wesela
Zaczyna się robić nerwowo, ale spokojnie, w końcu mam listę z wtorku. Czas na prasowanie, ostatnie pranie, przygotowanie porcji jedzenia dla Zo, butelek, słoiczków, pieluch, łóżeczka turystycznego, kosmetyków, ciuchów wyjściowych dla całej naszej 3 plus spakowanie torby z ciuchami na cały weekend. Do tego ogarnięcie mieszkania żeby wrócić do względnego porządku.
Na deser tworzę kolejną listę, tym razem rzeczy o jakich trzeba pamiętać przed wyjściem - zakręcenie zaworów wszelakich, nakarmienie sierściuchów, spakowanie podgrzewacza do butli, kosmetyków do makijażu, szczoteczek do zębów i do kudłów, wózka do auta itd.
Dzień Wesela
Wstajemy o planowanej godzinie. Zo nakarmiona, po pierwszym śniadaniu udaje się na drzemkę, w tym czasie zjadamy śniadanie my, a ja po nim biorę gorącą kąpiel, z balsamowaniem i robieniem się na bóstwo włącznie. W tym czasie małż, pakuje rzeczy do auta. Po kąpieli i spakowaniu dodajemy do bagaży rzeczy o których trzeba było pamiętać przed wyjazdem. Zo zjada II śniadanie, po nim chwilę czekamy i przebieramy ją w strój wyjściowy, zapasowy mam w torebce. Zo ubrana, wszystko spakowane, odpicowani wsiadamy do zawalonego po dach auta i jedziemy na warszawską starówkę. Jesteśmy 40 minut przed czasem, parkujemy więc dosyć daleko, ale bez nerwów, ja jestem szczęśliwa, bo idziemy na pierwszy spacer z Zo po Starym Mieście.
Przyjeżdżają gwiazdy wieczoru. Jak zwykle z rozrzewnieniem i wielkim AAAAAW ♥ przyglądam się Młodym. Uroczystość krótka i zwięzła, szampan, życzenia, rzucanie ryżem i lecimy na przyjęcie.
Tyle teorii.
W praktyce teoria sprawdziła się do dnia wesela. Żadne planowanie, listy itp. nie przygotowały nas na trudno przewidywalny czynnik ludzki. I nie, nie chodzi mi o Zo, czy małża, ale o sąsiada, który po raz kolejny potwierdził moje przypuszczenie, że ludzie to debile. Dlaczego? Ano dlatego ponieważ żaden myślący człowiek, posiadający chociaż krztynę empatii i kultury osobistej nie zaczyna wiercenia wiertarą udarową o 7 rano w sobotę. Nie chce mi się wierzyć, że to coś, co wymagało wywiercenia dziur nie mogło poczekać do dajmy na to 9-10. Tak czy inaczej za sprawą naszego niemyślącego sąsiada wszystko od sobotniego śniadania przebiegało inaczej. Zo marudziła, nie drzemała, trzeba było się przeorganizować, przez co wyruszyliśmy nie o 11, a o 11.40 tym samym spóźniając się na ślub cywilny, ponieważ nie znaleźliśmy na czas miejsca do parkowania. Wściekli, po 20 minutach krążenia, pojechaliśmy od razu do teścia zostawić bambetle Zo, dać jej obiad, po którym doczłapaliśmy się na wesele.Byłam wściekła. Momentem krytycznym okazało się szukanie miejsca do parkowania i konkluzja, że nie ma sensu lecieć na Stare Miasto, bo jakby nie patrzeć ślub już się zaczął i zanim dojdziemy do miejsca docelowego nikogo z naszych już tam nie będzie. Wściekałam się, miotałam, chciałam zawracać. Zawzięliśmy się jednak i jechaliśmy dalej, wkurzeni jak cholera, ale nie odpuszczaliśmy. Po obiedzie z Zo było już lepiej, a po dotarciu do restauracji okazało się, że wkurw odpuścił. Widok Młodych wynagrodził nam trudy poranka, dobre jedzenie wymazało z pamięci moje wściekanie się w aucie, świetna muzyka pozwoliła zapomnieć o sąsiedzie-kretynie i chęci mordu jaką we mnie wywołał. Do tego wszystkiego bardzo zacne grono gości, które pozwoliło nam oderwać się od codzienności. Wisienką na torcie okazała się towarzyska Zo, która cieszyła się do wszystkich zwłaszcza do gości płci męskiej i innych dzieci, ale też nie szczędziła sobie drzemek na świeżym powietrzu.
Udało nam się zrelaksować, spotkać z dawno niewidzianymi znajomymi, ja nawet trochę potańczyłam (z Zo pod pachą ale lepsze to niż nic).
Jakie wnioski?
Po pierwsze takie, że czasem warto się przemóc i mimo trudności dotrzeć do celu, który nie jest koniecznością, a tylko opcją/urozmaiceniem codzienności.
Po drugie, pomimo tego, że pewnych rzeczy nie można przewidzieć to nawet z dzieckiem można zorganizować się tak, żeby było dobrze, żeby można było złapać oddech i zrobić coś innego niż w każdy weekend.
Wystarczy chcieć i mieć trochę samozaparcia:)*
* I nie mieć broni. Gdybym ją miała to w porywie wkurwa odstrzeliłabym sąsiada idiotę i nasz dzień potoczył by się zgoła inaczej.
Wystarczy chcieć i mieć trochę samozaparcia:)*
* I nie mieć broni. Gdybym ją miała to w porywie wkurwa odstrzeliłabym sąsiada idiotę i nasz dzień potoczył by się zgoła inaczej.