Działkowanie, działkowanie, czas działkowania…

 
Zachód słońca na wale przeciwpowodziowym na Pilicą w okolicach Warki (woj. mazowieckie)
Photo by Pani Fanaberia
Działka/dacza/hacjenda - na jednych działa jak płachta na byka, na innych nie robi wrażenia, a na jeszcze innych sprawia, że cieszą się na samą myśl o wyjeździe gdzieś tam w głuszę.
Osobiście na różnych etapach swojego życia należałam do każdej z tych grup.

Photo by Pani Fanaberia
Jako dziecko uwielbiałam jeździć na działkę, nawet kiedy jeszcze nasza dacza była dziką łąką na której rozbijaliśmy z tatą namiot. Uwielbiałam to, bo zawsze była tam masa dzieciaków, nie trzeba było codziennie się kąpać (nie licząc kąpieli w rzece), nikt się nade mną nie trząsł gdy upierdzieliłam sobie jeansy. Na śniadanie jadłam chleb z masłem i pomidorem, w podbieraku nosiłam swoje przytulanki, a wieczorem siedziałam przy ognisku przy akompaniamencie gitar akustycznych, na których grali wtedy wszyscy. Były śpiewy, wygłupy i atmosfera luzu i słodkiego lenistwa. Nie
było za to kontaktu ze światem, ale z drugiej strony wtedy całym światem było dla mnie to co tu i teraz.
Potem przyszła niechęć. Bo koleżanki i koledzy zostają w Warszawie, bo na działce nudno, i w ogóle blieh jakoś tak mało prestiżowo. Ileż można w końcu siedzieć nad rzeką? I to nudną rzeką? Kumulacja niechęci nastąpiła jak miałam 16-17 lat i mój ówczesny chłopak miał działkę nie dość, że bliżej to jeszcze i jakoś tak bardziej rozrywkowo tam zawsze było.
Po niechęci nastąpiła era chwalenia się miejscówką. 18 lat na karku, prawo jazdy w towarzystwie już ktoś miał, wiec hulaj dusza piekła nie ma. Wypady na działkę wiązały się ze sporymi imprezami, grą w Warhammera i nie wiadomo jakimi nadziejami na melanż stulecia. Na szczęście nadzieje, zostawały zazwyczaj tylko nadziejami.

Photo by Pani Fanaberia
W międzyczasie zmieniało się wiele – mój partner życiowy, studia, prace, miejsca zamieszkania, stan cywilny, a ostatnio również i stan posiadania potomstwa. Działka pozostała niezmienną ostoją, oazą spokoju do której mogę wracać do woli. Sama, z rodzicami, ze znajomymi, a od dwóch lat z Zofią. I właśnie ta ostatnia zmiana, pojawienie się Zo sprawiło, że działka wkupiła się w moje łaski w zupełnie nowy sposób.
Po pierwsze stała się dla mnie miejscem wytchnienia nie tylko od pracy czy miasta, ale również od Zo, okazuje się bowiem, że moja pierworodna przy dziadkach zachowuję się cudnie, a ilość atrakcji w postaci domku na drzewie, huśtawki czy piaskownicy sprawia, że mogę spokojnie usiąść na chwilę z książką czy też przyciąć komara na hamaku.
Poza tym ten niewielki skrawek zieleni to niekończące się możliwości. Można zrobić grilla, iść na spacer, pograć w darty albo karty, a latem pokąpać się w rzece albo dmuchanym basenie, jesienią przejść się na grzyby. Można też nic nie robić i to jest właśnie cudowne.
Dla mnie osobiście jeszcze jedną niewątpliwą zaletą jest obcowanie z zielenią to balsam na moje skołatane nerwy. Dopiero od niedawna uczę się tego, że można się zatrzymać i pogapić bezmyślnie na kwiatka i muszę powiedzieć, że tam sprawia mi to największą frajdę i daje najlepszy efekt. Jeśli do tego dodamy cały dzień spędzony na naprawdę świeżym powietrzu to żyć nie umierać.

Nie jest to miejsce idealne. Ma swoje niedoróbki, ale dla mnie jest wystarczające. Oczywiście razem z M. wracamy stamtąd często styrani. Bywa, też, że Zosia jest mocno nieznośna w czasie jazdy, albo po powrocie do domu, a co za tym idzie do szarej rzeczywistości. Jednak mimo wszystko warto znieść niedogodności dla tych dwóch dni totalnego relaksu, albo przynajmniej stanu zbliżonego do niegoJ

A czy Wy macie takie swoje ostoje w życiu?
Cisza przed burzą...
Photo by Pani Fanaberia
Buju!!!
Photo by Pani Fanaberia

Dmuchawce, latawce, wiatr...
Photo by Pani Fanaberia
Komitywa. Sąsiad obszczekany.
Photo by Pani Fanaberia.
Majowa łąka...
Photo by Pani Fanaberia

Udostępnij ten post

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Pani Fanaberia - blog parentingowy z przymrużeniem oka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka