![]() |
Źródło |
JOY to nowy film Davida O. Russella z Jennifer Lawrence w roli głównej. Jeśli jeszcze tego nie wiecie, to śpieszę donieść, że jest to jedna z moich ulubionych aktorek „młodego pokolenia” (pfff). Uwielbiam ją za „Igrzyska Śmierci”, „Poradnik Pozytywnego Myślenia” a także „American Hustle”.
Moja wyprawa na najnowszy film z tą panią była więc tylko kwestią czasu. Gdzieś w sieci przeczytałam, że film jest cudowny, inspirujący itp. Tym bardziej nastawiłam się na małą ucztę, zwłaszcza, że ostatnio w życiu zawodowym ciągle szukam pomysłu na siebie, więc wszelkie inspiracje są jak najbardziej mile widziane.
Joy to młoda kobieta, rozwódka, matka wrzucona w dorosłe życie, które powiedzmy sobie szczerze ma niewiele wspólnego z tym jak je sobie wyobrażała jako dziecko czy nastolatka. Jej zagubiona, samotna matka, odnajduje się tylko i wyłącznie w świecie telenowel, ojciec ciągle poszukuje nowych miłostek, były mąż mieszka w piwnicy, a siostra (pół przyrodnia) pod osłoną żartów i dobrych rad ciągle wbija jej szpile. Jedyną przychylnie nastawioną osobą jest jej babcia.
W tej mieszaninie skomplikowanych charakterów i trudnych relacji Joy jest również głównym żywicielem rodziny, złotą rączką, opiekunką i rozjemcą sporów. Do tego pomaga ojcu w księgowości w jego warsztacie i pracuje na zmiany jako kasjerka na lotnisku.
Pomimo braku środków i możliwości przyjmuje pod swoje skrzydła każdego członka rodziny, nawet jeśli oznacza to, że jej wiecznie szukający miłości ojciec będzie mieszkał z jej byłym mężem w piwnicy, na przestrzeni podzielonej papierem toaletowym. Wszystkie te jakże przyziemne problemy gromadzą się na tle telenowel, które nałogowo ogląda matka Joy. Problemy natapirowanych Danicy i Clarindy z czarnobiałych produkcji to dokładne przeciwieństwo tego co się dzieje w życiu naszej bohaterki.
Joy we wszystkich nierównych zmaganiach z życiem codziennym wyróżnia się smykałką wynalazcy. Jak boomerang powracają do niej słowa ukochanej babci, która na każdym kroku powtarza jej, że jest wyjątkowa i stworzona do tworzenia pięknych rzeczy. Chociaż swoje ambicje spycha przez większość czasu na bocznicę na rzecz zabiegania o pozory normalności w dysfunkcyjnej rodzinie, to jednak w pewnym momencie ta wyjątkowa strona bierze górę i sprawia, że Joy wpada na pomysł, który zmienia jej całe życie. Nie dzieje się to od razu. Po drodze do osiągnięcia sukcesu i spokoju ducha spotyka wiele przeszkód, stawia czoła wielu w sumie bezndziejnym sytuacjom. Pada na kolana, ale w końcu podnosi się z nich silniejsza. Pomagają jej w tym były mąż, przyjaciółka z dzieciństwa oraz Neil - człowiek, którego poznaje w trakcie walki o swoje marzenia.
Droga jaką pokonuje jest wyboista ale i pasjonująca.
Jen odwaliła kawał świetnej roboty, gdyż skupiając się na jej bohaterce można zapomnieć o całej jej okropnej rodzinie. I jest to cudowne, bo w sumie właśnie to musiała zrobić Joy – skupić się na sobie i celu, odciąć od uwag życzliwych inaczej, którzy wymierzają jej razy w jedwabnych rękawiczkach.
Niestety mojego uwielbienia nie starczyło już dla Roberta De Niro, który, mam wrażenie, ostatnio odgrywa role tylko dysfunkcyjnych ojców.
Joy to historia podobna do opowieści o mitycznym „american dream”. Podobna, a jednak inna, bardziej gorzka niż słodka, bardziej realistyczna niż wyśniona. Jednak pomimo tych wszystkich ukłonów w stronę rachunku prawdopodobieństwa i tak nie można się pozbyć złudzenia, że tak inteligentna kobieta jak Joy nie zwróciła uwagi na niektóre kwestie w momencie planowania swojego biznesu.
Film w moim odczuciu może spodobać się osobom lubiącym filmy obyczajowe albo fanów Jen. Nie wiem natomiast czy jest to film dla osób szukających inspiracji. W pewnym sensie na pewno tak, jednakże pewnych niedociągnięć czy niespójności jest na tyle dużo, że uważnemu widzowi mogą one przesłonić przesłanie pt.: ”Możesz wszystko”...
Moja ocena: 6/10