Opóźniony zapłon

Według obiegowej opinii po wielogodzinnym porodzie albo szybkiej "cesarce", albo kombinacji tych dwóch, kiedy kobieta w końcu, po raz pierwszy widzi swoje pomarszczone, rozkoszne maleństwo następuje wielkie BAM/Olśnienie/Cud. Ponieważ oto właśnie, w tym momencie, wielka, nieskończona, bezwarunkowa matczyna miłość i zrozumienie dla noworodka zalewają kobiecy mózg, serce i inne narządy.  Dzięki temu świeżo upieczona matka, bez cienia wątpliwości, wie co jest najlepsze dla jej dziecka i nie zgłasza absolutnie żadnych pytań, bo przecież wie już wszystko o swoim potomku. Przecież jest jego matką. Nie ma również problemów z zaakceptowaniem swojego nowego życia, w końcu macierzyństwo to tylko szczęście i absolutnie nie można w to wątpić.
Może i to wszystko prawda, ale na pewno nie jest tak ze wszystkimi kobietami wchodzącymi po raz pierwszy w role matek. Dla mnie pierwsze dni po urodzeniu Zo były okropne ponieważ tęskniłam za domem, za M. a do tego bałam się całej masy rzeczy zaczynając od osławionego „czy ja sobie poradzę?” przez „i co teraz?” aż po „jak teraz będzie wyglądać moje życie?”. Kolejne tygodnie przynosiły pewną poprawę, ale i tak wyczekiwałam osławionego końca 3 miesiąca. Kiedy ten w końcu nastąpił to mityczny jednorożec okazał się być co najwyżej nosorożcem i nie przyniósł żadnych większych zmian.

Pół roku. Tyle zajęło mi doznanie olśnienia czy też tej osławionej, bezwarunkowej matczynej miłości. Chociaż moim zdaniem nie jest to olśnienie tylko akceptacja.

Zawsze myślałam, że jestem odporna, że dobrze znoszę zmiany, a jednak do nowej sytuacji, zwyczajów i priorytetów przyzwyczajałam się 6 miesięcy. Tyle czasu potrzebowałam na przyjęcie do wiadomości faktu, że nie jestem już sama sobie sterem i okrętem, że moje potrzeby czasem nie idą w parze z potrzebami mojego dziecka i że ono nie żyje po to żeby być takie jak ja je sobie wyobrażałam kiedy byłam w ciąży. Potrzebowałam 93 dni na to, aby zaakceptować to, że moja potomkini nie jest idealnym berbeciem z reklam (chociaż nigdy jakoś specjalnie w te berbecie nie wierzyłam).

Dopiero niedawno złapałam się na tym, że zamiast się złościć na płaczącą Zo współczuję jej szczerze. Fakt, nadal męczy mnie jej marudzenie, nadal bolą uszy i mózg kiedy atakuje Hiscaryca, kiedy jest to atak któryś z kolei złoszczę się, chociaż nie jestem z tego dumna, ale przy tym wszystkim jestem w stanie i chcę tą swoją Hiscarycę zrozumieć, przytulić, uspokoić i pocieszyć. Nie wiem czy to przez to, że Zo jest coraz bardziej kontaktowa, czy może ja mam trochę więcej cierpliwości, czy jest to kwestia przyzwyczajenia, ciągłego przebywania z nią czy może wszystko to i coś jeszcze. Wiem jednak, że dopadł mnie w końcu ten osławiony instynkt. Z nieco opóźnionym zapłonem, ale przecież lepiej późno niż wcale.
Przyznanie się do tego jest mało akceptowalne przez społeczeństwo, ba, jest mało akceptowalne przez inne matki niezależnie od tego czy to one się przyznają czy przyznania się słuchają. Jest w nas, kobietach, zaszczepiona pewna utopijna wizja macierzyństwa, która bardzo często nijak ma się do rzeczywistości, nawet jeśli do tematu podchodzimy rozsądnie, bez różowych okularów na nosie. Przyznając się do faktu, że nie poczułyśmy tego CZEGOŚ od razu po zobaczeniu dziecka, albo nawet jeszcze w ciąży, narażamy się na gniew matek idealnych, babć, dziadków, wujków, pań z warzywniaka i innych „specjalistów” od kobiecej psychiki, bo przecież jak to? Jak możesz prawić takie herezje? 
Na szczęście istnieje też coraz większa grupa ludzi, w tym innych matek, które otwarcie mówią o tym jak to naprawdę wygląda. Że nie do końca zawsze jest tak różowo jak to sobie wyobrażamy, że można mieć dość, że można mieć problem. Ze sobą, z własnym dzieckiem, z partnerem i ogólnie z życiem po pojawieniu się dziecka. I wcale nie oznacza to bycia gorszą matką, kobietą, człowiekiem.

Prawda jest taka, że nikt nie jest w stanie przygotować kobiety na to co ją czeka po urodzeniu dziecka. Nikt, ani inna matka, ani lekarz, ani rodzina/partner. Nikt nie jest w stanie przewidzieć co nas spotka, kiedy przyjdzie na świat niemowlak, jaki będzie miał temperament, jak my zareagujemy na zmiany, kiedy zostaniemy przed nimi postawieni, bez możliwości odwrotu/zgłoszenia reklamacji.
Dlatego też nie spinajmy się, nie nastawiajmy na jakąś idealną wizję pierwszych tygodni/miesięcy z maleństwem. Co będzie – czas pokaże (:)) i ten sam czas to, paradoksalnie, nasz przyjaciel w budowaniu więzi i doznawaniu olśnienia.

Udostępnij ten post

13 komentarzy :

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem takiego samego zdania. Nie wierzę w to, że każda matka kocha swoje dziecko od pierwszej sekundy, zwłaszcza w przypadku pierwszego potomka. Na początku jest zmęczenie, frustracja, niewyspanie. Macierzyństwo nie cieszy od razu. Miłość pojawia się później, nieraz dużo później. Ja zaczęłam ją odczuwać po około trzech miesiącach i od tego czasu rośnie lawinowo (o czym zresztą właśnie przygotowuję wpis:) Ciekawe, kiedy osiągnie swoje apogeum ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie, że nie jestem osamotniona:) Niestety jak słucham innych dziewczyn, które po raz pierwszy urodziły, nie raz są w ciężkim szoku, że to olśnienie nie następuje od razu...

      Usuń
    2. G., tutaj się nie zgodzę. Nie można mierzyć wszystkich wg. własnej miary. Ja nie miałam takich problemów jak Fanaberia, ale to nie znaczy, że chwaląc mcierzyństwo kłamię, a tym bardziej jestem całkowicie przeciwna demonizowaniu matek, które tylko chwalą i się zachwycają. Każdy jest inny i skoro Ty nie poczułaś miłości od razu, nie możesz założyć, że wszystkie matki miały tak jak Ty i tylko udają szczęśliwe, żeby zadowolić otoczenie.

      Usuń
    3. Nitka, dzięki za Twój głos:)
      Ja generalnie uważam, że nie ma czerni i bieli - jedne dziewczyny czują to od razu (i trochę im zazdroszczę) inne nie. Są jeszcze takie które tego nie czują a mówią że i owszem. Nie mniej jednak staram się nie oceniać, ponieważ jeśli ktoś chwali i się zachwyca ma do tego pełne prawo, zwłaszcza jeśli robi to szczerze. W końcu nie wszyscy którzy piszą poematy o macierzyństwie ściemniają;)

      Jedyne z czym staram się walczyć to piętnowanie tych dziewczyn, które otwarcie mówią o tym, że u nich było inaczej, albo żeby te, które nie mówią tego na głos nie czuły się z tego powodu gorsze/wyrodne. Tylko tyle:)

      Usuń
    4. Nie ma za co. Jestem jedną z tych, która nie zachwyca się dlatego, że tak powinna, czy dlatego, żeby próbować zagłuszyć wyrzuty sumienia. Mi właśnie chodzi o te szczere dziewczyny, które piszą, czy mówią jak czują naprawdę. Bo tych, które lukrują bez opamiętania i fałszywie, nie lubię sama. A te, które otwarcie mówią o tych gorszych stanach, czy uczuciach podziwiam :)

      Usuń
  3. Jesteś jedną z nielicznych matek w polskiej blogosferze, które lubię czytać bo bije od nich szczerość i nie prezentują macierzyństwa w sposób wyidealizowany. Fakt, że nie znam tych blogów wiele, bo to nie moja tematyka... Ale z tych co znam jesteś u mnie w TOP 3 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, bardzo miło mi to słyszeć:)) Cieszę się tym bardziej, bo bardzo mi zależy na tym żeby teksty były szczere, a nie koniecznie poprawne;)

      Usuń
  4. Masz zupelna racje :) Podpisuje sie pod Twoimi slowami. Madrze piszesz.
    Fajnie ze masz odwage pisac o tym jak jest naprawde a nie idealizujesz. Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja po porodzie przez miesiąc bałam się podejść do mojej Małej. Pierwsze miesiące po przyjściu dziecka na świat to jedno wielkie kongo, do którego trzeba przywyknąć. Ciężka sprawa- ciężka choć piękna.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja też nie miałam takich problemów, wielkie love było od początku, co nie przeszkodziło, w 2 miesiącu (kolki) życia małej kilka razy miałam straszne myśli w stylu "a jak wyrzucę ją przez okno to w końcu przestanie wyć?".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolki wystawiają naszą cierpliwość na ogromną próbę. Zosia miała je tylko kilka razy, więc mogę sobie wyobrazić przez co przechodziłaś.

      Usuń

Pani Fanaberia - blog parentingowy z przymrużeniem oka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka