Coś za coś

Czytając kolejne teksty o tym jak się organizować, jakich plannerów używać żeby zwiększyć swoją efektywność, jak ogarnąć swoje życie doszłam do momentu w którym mówię – dosyć kurwa.

Brzydka prawda jest taka że się nie da. Po prostu. Pracując na etacie nie da się połączyć macierzyństwa, pasji, pracy z dobrym humorem, byciem wypoczętym, porządkiem w domu i ugotowanym obiadem.
Po 2 latach od powrotu z urlopu macierzyńskiego mówię to głośno i wyraźnie – NIE. Jeśli ktoś mówi, że jest inaczej to albo jest cyborgiem albo kłamie.

Oczywiście przez tydzień, dwa można być ideałem. Idealną, słuchającą i wyrozumiałą matką, czułą żoną, punktualnym i rzetelnym pracownikiem z czasem na swoje pasje, zabawę, przyjaciół i co tam jeszcze chcecie. Można być tą najlepszą wersją siebie, na którą inni ludzie patrzą i mówią - "też tak chcę", "to jest człowiek, który ogarnia".
Potem przychodzi TEN moment. Moment w którym choruje dziecko albo inny członek rodziny, moment kiedy praca staje się bardziej absorbująca, albo po prostu moment kiedy ma się w dupie. I moment ten nie trwa jednego dnia, czasem trwa tygodniami, bo człowiek po prostu jedzie na oparach. Oparach pierdolenia o tym jak cudownie może być efektywnym jeśli tylko zastosuje się do prostych rad takich jak: wstawaj przed wszystkimi, kładź dziecko wcześniej spać, nie zaglądaj do kompa przed snem i inne mądrości.

Co odpowiadam kiedy ktoś pyta – jak ty to ogarniasz? Praca, dziecko, znajomi, bieganie, zakupy, czasem język angielski - odpowiadam „jakoś”, ale prawda jest taka, że to "jakoś" okupione jest całą masą wyrzeczeń i jeszcze większą ilością frustracji, a także okolicznościowego wkurwa.
Dlaczego?

Ponieważ, szczerze mówiąc, nigdzie nie jestem na 100%.

Owszem kiedy dopadnie mnie TA chwila, ta idealna, wymarzona sekunda, umiem się na niej skoncentrować. Jednak umówmy się, że takie chwile to rzadkość, wbrew temu całemu pieprzeniu o byciu idealnym, zorganizowanym i cholera wie jakim jeszcze. Będąc w pracy w wolnej chwili notuję co muszę ogarnąć po pracy, po pracy pędzę na złamanie karku do dziecka, dla którego mam 3,5 – 4h dziennie. Słownie CZTERY godziny dziennie. DZIENNIE.
Godzina rano, która polega na jakże nie romantycznym i nie cukierkowym negocjowaniu każdej pierdoły z moją asertywną córką. Trzy godziny po południu kiedy to między wesołością a fochami prowadzimy nierówną walkę ze swoim zmęczeniem.

Kiedy koncentruję się na dziecku odłogiem leżą takie rzeczy jak np. nauka języka angielskiego czy sprawy do załatwienia, które mogą poczekać. Wybieram czas z dzieckiem, poniekąd kosztem innych aktywności jak chociażby nauka. Po intensywnym dniu z córą, która nie należy do gatunku współpracujących jestem tak padnięta, że w nosie mam naukę.
Kiedy wybieram naukę, np. w postaci zajęć z angielskiego czy weekendowych wykładów/warsztatów to nie dość, że z tyłu głowy zalęga się moralniak, to, co gorsza, moje dziecko mając do wyboru mamę, której często nie ma obok wybiera tatę, który jest częściej. Przykre, bolesne, ale z drugiej strony fajne, że mam chłopa, który jest ogarnięty.

Po tym jak córa pada spać, moje notatki z pracy mogą służyć za samolociki, bo jestem tak padnięta, że mam w głębokim poważaniu te wszystkie maile i dorosłe rzeczy, które muszę ogarnąć. Wolę usiąść i np. obejrzeć serial albo napisać tekst na bloga. W międzyczasie dom zarasta kurzem, co owocuje weekendową paniką – cholera jasna, powinnam to posprzątać! Ale nie, bo w weekendy wolę tzw. wolny czas przeznaczyć na bycie z małżem i dzieckiem, chociaż oboje czasem doprowadzają mnie do szewskiej pasji. 
Tak, tak, nie ma idealnych weekendów, a po każdym takim spędzonym od początku do końca we własnym sosie, nawet urozmaiconym, mam ochotę wziąć jeszcze jeden dzień wolnego. W poniedziałek jestem w pracy tak zmęczona, że bredzę w czasie rozmów, mylę Litwę z Ukrainą, robię błędy ortograficzne w mailach, a jak ktoś mi przedstawia nowego pracownika to jego imię muszę sobie zapisywać na kartce, bo mój dziurawy i zaspany mózg nie przyjmuje tak nieistotnych informacji jak to jak się do kogoś zwracać.

W środy, piątki i niedziele biegam. Biegam, bo lubię, bo to zdrowe, bo pomaga zarzucić kilogramy i dowodzi tego, że mój charakter to nie rozmięknięta buła. Fajnie. Szkoda tylko, że poza motywacją do polepszania swoich osiągów moje wyniki w tygodniu motywuje fakt, że muszę na czas dobiec do pracy.
A skoro o dobieganiu na czas mowa to jedyne na co udaje mi się zdążyć to wizyty lekarskie, o ile o nich nie zapomnę. Inne rzeczy, takie jak spotkania towarzyskie, czy, o zgrozo, praca niestety nie są na liście moich miejsc do których się wyrabiam. Szczerze mówiąc to nie pamiętam kiedy byłam w pracy na ustawową 9-tą, szczęście w nieszczęściu, że nie pracuję w dziale w którym liczy się odbijanie karty na zakładzie.

Także tak moi drodzy. To by było na tyle rzygania tęczą i bredzenia o tym, że można wszystko, że to tylko kwestia organizacji. Mogę wszystko tylko wybierając jedną sferę muszę zaakceptować fakt, że inna na tym trochę ucierpi.
Nie wspominając o bajkach o strefie komfortu – jak ktoś kiedyś powiedział, jestem tak długo poza moją strefą komfortu, że moja strefa dyskomfortu stała się moją strefą komfortu.

Taki lajf.

Udostępnij ten post

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Pani Fanaberia - blog parentingowy z przymrużeniem oka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka