Przez ostatnich kilka tygodni miałam ogromną przyjemność
uczestniczyć w warsztatach pt: "Jak poskromić złość i być spokojnym i cierpliwym rodzicem" organizowanych przez społeczność Białołęka jest Kobietą.
W ostatnie 4 niedziele od 17.15 do 20.30 zostawiałam w domu
zbuntowaną Zofię i uczyłam się... Podobnie jak kilkanaścioro innych rodziców.
Każdy z własnym bagażem doświadczeń, na różnych etapach życiowych i z różnymi
dziećmi.
Na warsztaty szłam z dużym dystansem. W końcu przeczytałam kilka poradników, na bieżąco śledzę różne teorie wychowawcze, więc czego nowego mogłam się dowiedzieć? Fakt, że pomimo sporej teorii nie miałam zielonego pojęcia jak ją zamienić w praktykę, ale to inna para kaloszy. Szalę na stronę sceptycyzmu przechylali również niektórzy znajomi komentujący mój udział w warsztatach w sposób mocno pobłażliwy.
Okazało się, że bardzo się myliłam, moi znajomi również.
Owszem teorie wszelakie miałam całkiem nieźle obcykane, ale nic, absolutnie nic, nie jest równe kontaktom z innymi rodzicami oraz z prowadzącym warsztaty, który cierpliwie wysłuchuje i w sposób bezpretensjonalny pokazuje, że sytuacje bez wyjścia jednak takowe posiadają i jest ono bliżej niż nam się wydaje.
Czego się nauczyłam?
Radzenia sobie z emocjami, różnych sposobów zmieniania nie
zawsze pozytywnych rytuałów oraz (chyba najważniejszego) innego postrzegania
zachowań mojego dziecka i rodziny, którą na pierwszych zajęciach określiłam
metaforą stada diabłów tasmańskich. Troje choleryków napędzających się w
nieradzeniu sobie z emocjami...
Przez tych kilka zajęć, które po podliczeniu zajęły
dokładnie 12h, okazało się, że można
inaczej robić właściwie wszystko: reagować na histerie dwulatka, rozwiązywać problemy z postrzeganiem czasu przez 5-7 latka czy też rozmawiać z nastolatką o odrabianiu lekcji.
Poza wkładem prowadzącego, bardzo pomocni byli inni rodzice, z których każdy z osobna zmagał się z
bardzo różnymi problemami, a jednak zawsze, w każdym problemie ktoś potrafił
podpowiedzieć coś na co wcześniej nie wpadł ten kto problem zgłaszał. Kluczowy okazał się bowiem dystans i inne spojrzenie na (wydawałoby się) temat nie do odczarowania.
Okazało się, że nie ma sytuacji beznadziejnych, że reakcje
dla mnie nie do przeskoczenia mogą zostać zamienione na inne, akceptowalne,
wręcz pożądane i wnoszące dobro, akceptację i szacunek (tak, właśnie szacunek)
do wzajemnych relacji, bez wyrzekania się siebie i swoich potrzeb.
Żeby nie było zbyt różowo nie zamieniłam się w idealnego rodzica, bo tacy nie istnieją, niezależnie od tego ile godzin kursów zaliczą, ile podręczników przeczytają... Wprowadzanie zmian nie jest proste i nie dzieje się z dnia
na dzień. Po każdej zmianie okazuje się, że cały czas jest coś nad czym powinniśmy popracować i tak w kółko. Jednak małymi krokami można osiągnąć wiele.
Na ten moment swoim małym
sukcesem określam fakt, że nawet jak się wkurzę potrafię z tej ścieżki
zawrócić. Bywa też tak, że zapominam o tym, że powrót jest możliwy, ale są to
naturalne potknięcia. W końcu nie ma ludzi idealnych i kluczem do wszystkiego
jest ciągła praca nad sobą.
Najważniejsze jednak jest to, że wiem jaką mam misję i potrzeby, wiem również że wychowanie odbywa się tu i
teraz, a nie tylko wtedy kiedy jest czas na tłumaczenie. Przede mną cała masa pracy, jeszcze więcej wyzwań, ale i drugie tyle
satysfakcji.
Nie wiem, czy ktoś z organizatorów to przeczyta, ale
dziękuję za możliwość uczestniczenia w tym wspaniałym przedsięwzięciu. Mam nadzieję, że motywacja i to jaka jestem mądra dobę po
warsztatach utrzymają się długo długo i że w kryzysowych sytuacjach będę umiała
przywołać wszystkie mądre rzeczy, których się dowiedziałam:)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz